Odebraliśmy Mu tron na niebiosach i insygnia władzy – i nic się nie stało – mówimy.
Już Go nie potrzebujemy. Jesteśmy samodzielni. Dajemy sobie radę bez Niego.
Podśmiewamy się z Jego wszechmocy, potęgi, mądrości – z Jego obecności.
Piszemy Jego imię małą literą.
Zagarnęliśmy Mu święte słowa, używane dotąd w modlitwach i nabożeństwach, wplatając je
z satysfakcją w teksty codzienne, a nawet dwuznaczne, wulgarne i brudne.
Wymawiamy słowa bluźniercze; początkowo nieśmiało, po cichu, potem coraz głośniej,
coraz bardziej zwycięsko. I odkrywamy z entuzjazmem, że nie ma nic świętego.
Odrzuciliśmy Jego tablice przykazań jako anachroniczny zabytek.
Wyśmialiśmy słowo „cnota”, „świętość”. To, co było dotąd uważane za tragedię grzechu, przyjmujemy teraz ze wzruszeniem ramion albo wprost z uśmiechem.
Żartujemy z piekła i czyśćca. Perspektywa nieba nas nie zachwyca. Stwierdzamy, że uwolniliśmy się. Że wreszcie jesteśmy wolnymi ludźmi. I mówimy triumfalnie, że nic nam się nie stało.
Grom na nas nie spadł. Potop nas nie zatopił. Ogień nas nie spalił – mówimy.